Jest
środek lata 1956 roku. Lotnisko Babie Doły, które jest rozlokowane
w pięknym, malowniczym miejscu koło Gdyni, o tej porze roku wygląda
uroczo. Pogoda od kilku dni jest wspaniała, co pomaga w realizowaniu
postawionych zadań przez dowództwo pułku.
Na jednych z
zaplanowanych lotów szkolnych w programie szkolenia pułku
zaplanowano ćwiczenie; ma to być lot eskadrą na dużej wysokości
z wykonaniem ataków w kluczu. Loty zaplanowano od wczesnych godzin
porannych. Do tego zadania wyznaczono pilotów 1 eskadry, której
dowódcą był w tym czasie por. pil. Zdzisław Ostałowski. Tego
dnia pogoda wyjątkowo piękna, bezchmurne niebo z przyjemnie, jak o
tej porze roku, wiejącą od zatoki morską bryzą, która nieco
ochładza spieczone słońcem ciała osób personelu technicznego i
twarze pilotów przygotowujących się do wykonania postawionego im
ćwiczenia przez dowódcę pułku kpt. pil. Bronisława Siwego. Start
pierwszych kluczy do tego ćwiczenia z kursem wschodnim 136 następuje
około godz. 9.00. Po starcie wszystkich kluczy następuje zbiórka
nad Zatoką Gdańską. Samoloty kierują się w stronę Władysławowa.
W tym czasie por. Ostałowski upewnia się, że wszystkie klucze są
już w pełnym ugrupowaniu; daje komendę do prowadzących pozostałe
klucze, aby rozpocząć manewr nabierania wysokości do 11 000
metrów.
W rejonie Jeziora Żarnowieckiego grupa wykonuje skręt na
Chojnice, gdzie po wejściu już na nakazaną wysokość pada komenda
na ataki poszczególnych kluczy na eskadrę. Pierwszym ugrupowaniem, które
ma wykonać to ćwiczenie, jest klucz dowodzony przez por. pil.
Zdzisława Ostałowskiego. Ten w swojej formacji po prawej stronie ma
ppor. pil. Innocentego Szelągiewskiego, ppor .pil. Stanisława
Żeliszczaka i na lewej ppor. pil. Stefana Rajnika. Po wykonaniu
dwóch ataków z trzech zaplanowanych nagle w samolocie Lim-2 pil.
Stanisławowi Żeliszczakowi wyłączył się silnik. Samolot
natychmiast odłączył się od grupy i zaczął przepadać, a pilot
próbował ustalić w tym czasie, co było przyczyną tak
zaskakującego i dramatycznego jednocześnie stanu rzeczy.
Błyskawicznie nastąpiło rozhermetyzowanie kabiny i w wyniku braku
tlenu pilot stracił przytomność. Ppor. Żeliszczak odzyskał ją
dopiero na wysokości 7500 metrów; dochodząc do siebie, zaczął
rozglądać się w prawo i lewo, aby zlokalizować swoje położenie
i wyprowadzić swój samolot do lotu poziomego. Pilot zorientował
się, że w pobliżu nie ma już jego kolegów oraz żadnego innego
samolotu; rozpoczyna szybowanie samolotem, by zejść na wysokość
6000 metrów. Próbuje wykonać procedurę uruchamiania samolotu
Lim-2 ( według instrukcji dla tego typu samolotu ). Pierwsza próba
nie daje rezultatu. Przy drugiej próbie samolot jest już na
wysokości 5000 metrów, ale usilne próby uruchomienia silnika znów
spełzają na niczym. Atmosfera się zagęszcza; czasu coraz mniej,
sytuacja kryzysowa, a maszyna nieposłuszna wobec nadludzkich,
rozpaczliwych wręcz wysiłków pilota wciąż spada, skracając czas
na możliwości ponownego uruchomienia silnika. Kolejna, trzecia już
próba następuje na wysokości 4500 metrów, która kończy się
również fiaskiem. W tej sytuacji pilot, widząc, że nie poradzi
sobie już z uruchomieniem silnika, dając zatem za wygraną z
maszyną, a mając na myśli własne życie, zaczyna przygotowywać
się do opuszczenia samolotu. Gdy jest mniej więcej na wysokości
3400 metrów, uświadamia sobie, że wysokość ma jeszcze dobrą,
postanawia ją wykorzystać, lecąc lotem szybowym w kierunku morza,
gdzie spróbuje wylądować na plaży. Skupiając się teraz na
wysokości i prędkości oraz bacznie lustrując przy tym miejsca,
nad którymi się znajduje, wkładając całą uwagę i zbierając
myśli na tym, by dopaść w końcu upragnionego gruntu, byleby
łagodnie i w sposób dający możliwość zachowania życia
wylądować, nagle dostrzega i po chwili rozpoznaje przed sobą
słupskie lotnisko, na którym w tym czasie również wykonuje się
loty szkolne.
Pilot, wykorzystując to, że jego samolot ma
prawidłową wysokość, skupił się teraz dodatkowo, bo wie, że to
decydujący moment tego feralnego lotu. Jego maszyna musi zachować
prędkość w granicach 220 km/h. Ppor. Stanisław Żeliszczak, nie
mając łączności z nikim, decyduje się wylądować na słupskim
lotnisku. Podświadomie wie, iż może liczyć w tym momencie
wyłącznie na swoje umiejętności i tę słynną, lotniczą
intuicję, która w instynkcie samozachowawczym bywa niezawodna, a
którą chwali się po kres dni. Po wykonaniu trzech zakrętów
wypuszcza podwozie trybem awaryjnym; to sygnalizuje mu w kabinie zielona lampka. Z
wysuniętym już podwoziem robi czwarty skręt i zauważa, że będzie
miał jednak przelot z przyziemieniem samolotu gdzieś w połowie
pasa. W tej sytuacji musiał wypuścić na moment hamulce
aerodynamiczne. Gdy to zrobił, jego samolot zaczął gwałtownie
przepadać, przelatując w tym momencie nad domkiem bliższej
radiostacji. Pilot wypuścił klapy najpierw na 20, a potem na 55,
znajdując się teraz około 100 metrów przed początkiem pasa
startowego. Przy przyziemieniu pilot zauważa, że ma tylny wiatr i
poważny problem, kiedy na horyzoncie pasa startowego zauważa
słupskie myśliwce; one najprawdopodobniej dostały zgodę na
wkołowanie, by przygotować się do startu. Jednak, widząc
podchodzący z drugiej strony samolot do lądowania, piloci słupscy
szybko orientują się, że coś jest nie tak. Szybko i sprawnie się
usuwają, widząc z naprzeciwka przyziemiający samolot. Robią
miejsce ppor. Stanisławowi Żeliszczakowi. Samolot ma jednak dużą
prędkość i przy gwałtownej próbie hamowania pilot zaczął
zrywać kord ( górna część opony ) natychmiast odpuścił
hamulce, co spowodowało oderwanie samolotu w górę na wysokość
mniej więcej jednego metra. W tym momencie samolot zaczął
przechylać się na prawe skrzydło, a pilot po wychyleniu lewego
pedału steru kierunkowego i drążka sterowego po przekątnej też w
lewo do przodu wyrównał swoje położenie, lądując na trzy
punkty. Po upewnieniu się teraz, że wszystko może być dobrze,
zaczął hamować, w wyniku czego prawa opona została przytarta. To
było przyczyną ściągnięcia samolotu z pasa na trawę.
Ostatecznie dobieg zakończył się szczęśliwie, a cały pilot
marzył już tylko o wyjściu z kabiny. Tego samego dnia w godz.
popołudniowych do 28 PLM samolotem An-2 przyleciała ekipa
techniczna z inżynierem pułku, aby sprawdzić samolot i zabrać
pilota do macierzystej jednostki. Samolot po naprawie wrócił do
służby, a ppor. pil. Stanisław Żeliszczak kontynuował dalej
służbę w 34 PLM MW na lotnisku Babie Doły.
Mimo
fortunnego zakończenia owego lotu opisany przypadek daje wszystkim
dowód, że zawód lotnika to nie tylko fantazja i pokonywanie
przestrzeni w szaleńczym tempie,to także wciąż aktualne
podejmowanie ryzyka w jednym z najwspanialszych zawodów.
Tekst
Krzysztof Kirschenstein
Zdjęcia
z archiwum autora