19
września 1968 roku ogłoszono o świcie alarm bojowy w jednostkach
lotniczych MW. Rozkaz przeprowadzenia „LTB” wydał dowódca MW
poprzez Szefostwo Lotnictwa MW. Na lotniskach rozpoczął się od
razu wielki ruch. Samoloty ładowano amunicją, rakietami,
podwieszano bomby, ładowano kasety do fotokarabinów, zakładano
lotnicze aparaty fotograficzne - słowem poczyniono wiele starań,
aby osiągnąć pełną gotowość do działań, które miały odbyć
się nad morzem w rejonie "Helskiej Głębinki". Tam też
postawiono jako cel mały statek przeznaczony do zatopienia. W
odległości 600 metrów od celu, jako stanowisko kierownika lotów
stanął duży ścigacz. Na pokładzie byli rozjemcy (oceniający
przebieg działań) oraz młodzi piloci, którzy po OSL przyszli do
lotnictwa morskiego na przeszkolenie.
Pierwsze pojawiły się
samoloty rozpoznawcze z 15 ELR MW, które po rozpoznaniu celu atakowały
go, ostrzeliwując z działek, następnie naprowadzały nań
poszczególne grupy uderzeniowe. Dwa klucze oraz jedna para z 7 PLMSz
MW rozpoczęły zwalczanie okrętów w morzu. Pierwszy klucz
prowadzony przez kpt. pil. mar. Józefa Młynarczyka wykonał zrzut
bomb 100-kilogramowych z lotu poziomego z wysokości 500 metrów oraz
strzelanie z działek. Drugi klucz prowadzony przez kpt. pil. mar.
Eugeniusza Skubija atakował cel, strzelając z rakiet i działek z
wysokości 300 metrów. Po nich przyleciała para samolotów z
bombami 250-kilogramowymi, by zatopić cel. Prowadzącym był kpt.
pil. mar. Mieczysław Grodzki, a prowadzonym kpt. pil. mar. Andrzej
Małecki.
Bombardowanie piloci wykonywali metodą ze zmiennego kąta,
bo ono zapewniało największą celność. Nad celem na komendę,
pilot Andrzej Małecki włączył uzbrojenie i po rozpuszczeniu pary
zajmował nakazaną odległość. Pierwszy do bombardowania zaszedł
prowadzący. Jego bomby spadły z małym niedolotem. Po chwili na
tafli wody ukazały się zmarszczki po wybuchach. Teraz przyszła
kolej na Andrzeja Małeckiego, którego bomby spadły na cel
wydawałoby się, centralnie, lecz ku zdumieniu pilota lewa i prawa
bomba spadły jednak za burtami małego statku, nie czyniąc mu
żadnej szkody. Bomby zanurzyły się w głębinie i wybuchły. Po 10
minutach nadleciał śmigłowiec Mi4ME z 28 eskadry ZOP, który
zrzucił serię małych bomb do zwalczania okrętów podwodnych. Po
ataku śmigłowca nękana wcześniej przez samoloty jednostka zaczęła
tonąć i po 20 minutach poszła na dno. Nad celem na wysokości 2000
metrów krążył samolot AN-2 z aparaturą fotograficzną w celu
dokumentowania trafień. Miało to służyć jako materiał poglądowy
w późniejszym omówieniu wyników działań.
Wszyscy uczestniczący
w tych ćwiczeniach piloci oraz służby zabezpieczające mieli
satysfakcję z dobrze wykonanego zadania, o czym zapewnili sami
rozjemcy, potwierdzając to na zanalizowaniu i ocenie ćwiczeń,
które uznali na końcu za wzorowe przygotowanie. Kolejnym ciekawym
sprawdzianem, który chce opisać były ćwiczenia pod kryptonimem
WAFFENBRUDERSCHAFT 80, które odbyły się w dniach 14-15 październik
1980 roku. Brały w nich udział Siły Morskie NRD, Polski, Floty
Bałtyckiej ZSRR, przeprowadzając wspólne ćwiczenia w rejonie
Bałtyku Zachodniego. W ćwiczeniach tych udział brał 7 PLMSz MW.W
przeddzień jednostki osiągnęły pełną gotowość do działań, w
tym również pododdziały pułku. Wysłano również czołówkę
naziemnego zabezpieczenia lotów do NRD na lotnisko Penemunde,w celu
materiałowo - technicznego zabezpieczenia lądujących tam naszych
samolotów po wykonaniu planowanego uderzenia. Po przygotowaniu
naziemnym naszego personelu latającego,w dniu następnym padł
sygnał do startu wyznaczonych grup, w ilości czterech kluczy z
załadowanymi działkami i podwieszonymi MARSAMI pełnymi rakiet.
Po
trasie na odcinku morskim w rejonie Ustki holownik na 500 m holu,
prostopadle do kursu nalotu ciągnął za sobą pionową tarczę o
rozmiarach 3x5 metrów, pokrytą białym płótnem. Klucze
nadlatywały na cel w odstępach 1 km. Strzelanie prowadzono z
wysokości 1200 metrów z pierwszego zajścia. Poszczególne klucze
najpierw odpalały rakiety z pełnych MARSÓW po 16 rakiet i zaraz 1,5 sek salwy z
trzech działek. Widok był szokujący, a zarazem wspaniały. Cel
zakrywany był pianą wodnych gejzerów, stawał się niewidoczny dla
obserwatorów i tak cztery klucze wzniecały w koło tarczy białą
kipiel. Po działaniach z tarczy zostały szczątki, które się
rozpadły. Została tylko lina i na szczęście holownik.
Kierownictwo ćwiczeń, działania obserwowało z trybuny
umieszczonej na lądzie. Składano gratulacje Szefowi Lotnictwa,
sypały się pochwały. Takiej nawały ognia jeszcze nie oglądali. W
tych czasach uzbrojenie samolotów Lim-6 bis było bardzo silne.
Działko 37 mm, dwa działka 23mm, dwa zasobniki MARS z 16-ma
rakietami S-5. Klucze prowadzili kolejno kmdr ppor pil Teodor Nasuta,
kmdr ppor Andrzej Małecki, kmdr ppor pil Stanisław Marszałek, kmdr
ppor Aleksander Jankowski.
Klucze po wykonaniu zadania odchodziły kolejno na niemieckie lotnisko Penemunde. Po wylądowaniu mieliśmy spotkanie z tamtejszymi oficerami. Następnie po odtworzeniu gotowości bojowej prowadzonej przez polską czołówkę, wsiedliśmy do samolotów i odlecieliśmy na lotnisko macierzyste. W trakcie powrotu jedni wykonywali trasy, drudzy przechwycenia. Po zakończeniu ćwiczeń wszyscy byli usatysfakcjonowani, oprócz obsady osobowej tarczowni. Po działaniach lotnictwa musieli zawsze budować nowe tarcze.
Tą opowieścią mój bohater kmdr ppor pil Andrzej Małecki chce przypomnieć choć częściowo, że przed rokiem 1989 byli też entuzjaści lotnictwa, którzy niełatwy kunszt latania przekazywali z pokolenia na pokolenie. Działo się tak przed wojną, w czasach PRL-u i obecnie. Dziś właśnie to z nich powinni czerpać wzorce przyszli piloci naszego lotnictwa wojskowego, bo to rodzime tradycje narodowe przede wszystkim zobowiązują do godnej postawy, hartują ducha pilota, poza tym wciąż motywują polskiego lotnika w ciężkim dążeniu do podniebnej doskonałości.
tekst: Krzysztof Kirschenstein
zdjęcia: archiwum autora