Rok
1956 przyniósł w naszym kraju wiele historycznych wydarzeń, ale
też wiele problemów w WL i OPOK. Odnotowano kolejne przypadki
dezercji personelu latającego z wykorzystaniem samolotów
wojskowych.
Zdarzenie,
które
warto przybliżyć na łamach naszego portalu,
miało miejsce
w nocy z 27
na 28
lipca 1956 roku, w
6. Eskadrze Samolotów Szkolnych bazujących w Ułężu i wchodzącej
w skład Oficerskiej Szkoły Lotniczej nr 4 w Dęblinie. Plan
ucieczki, jaki zaplanowali sobie wtedy młodzi podchorążowie, a
którzy
w tym czasie zdecydowali się na desperacką ucieczkę, mimo że nie
ukończyli jeszcze szkolenia,
mógłby dziś z pewnością posłużyć za wyśmienity
scenariusz do filmu.
Owego
dnia dla uzupełnienia składu
warty na lotnisku polowym w Ułężu zgłosiło
się ochotniczo kilku podchorążych
ze stacjonującej
tam eskadry szkolenia podstawowego na samolotach szkolno-treningowych
Jak-18.
O godzinie 23:00 jeden
z kaprali
podchorążych rozprowadził zmianę
warty. Na
posterunkach przy stoisku samolotów
i magazynie paliw lotniczych służbę
wartowniczą objęli podchorążowie:
Lech Szachogluchowicz, Eugeniusz Dębski
i Karol Kruk. Wkrótce
po powrocie na wartownię
kpr. podchorąży
Bogdan
Biskupski zameldował dowódcy
warty, że
wychodzi skontrolować
posterunki.
O
godz. 1 w nocy przyszła
pora na kolejną zmianę
warty. Dowódca
warty osobiście wyprowadził zmianę. Ku
przerażającemu zdziwieniu okazało
się, że
na "podchorążackich"
posterunkach nie było wartowników,
jak też
nigdzie nie spotkano rozprowadzającego
Biskupskiego. Po
chwili prawdziwym
szokiem było odkrycie, że
brakuje jednego samolotu, a w miejscu, gdzie on stał, leżały zdjęte
z silnika pokrowce i dwa pistolety maszynowe bez magazynków.
Zaalarmowany oficer inspekcyjny garnizonu niezwłocznie powiadomił dowódcę
eskadry, który
po przybyciu doliczył
się braku nie
jednego, a dwóch samolotów.
Stało
się jasne, że
czterech podchorążych uprowadziło
dwa samoloty Jak-18. Dokąd poleciały "młode orły",
które
zaledwie co wzleciały
samodzielnie w powietrze?
Samoloty
Jak-18 były typowymi maszynami szkolnymi o niewielkiej prędkości i
małym zasięgu, a ucieczka
z centralnie położonego lotniska w Polsce była niemal z góry
skazana na niepowodzenie, gdyż młodzi i niedoświadczeni jeszcze
piloci nie mieli żadnego praktycznego doświadczenia w lotach po
trasie, zwłaszcza w nocy. Dowódca
eskadry natychmiast zameldował
o tym komendantowi Oficerskiej Szkoły
Lotniczej w Dęblinie,
a ten z kolei złożył
stosowny meldunek dowódcy
Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej Kraju, którym
był wówczas generał
płk
pil. Iwan Turkiel. W
tym momencie zostały natychmiast
uruchomione cała
machina alarmowa oraz
przewidziana procedura postępowania
w nadzwyczajnych przypadkach naruszenia lub zakłócenia
obszaru powietrznego kraju.
Jak się później okazało, cały
ten alarm był już przysłowiową "musztardą
po obiedzie". Nastąpiło
to bowiem dopiero około
dwóch godzin po wystartowaniu samolotów
z lotniska w Ułężu.
Leszek Szachogluchowicz, Eugeniusz
Dęmbski, Bogdan Biskupski i Karol Kruk po
starcie skierowali swoje samoloty na południe
z zamiarem wylądowania na terytorium Austrii. Warunki
atmosferyczne
tego
dnia im sprzyjały, była pełnia księżyca.
Lecieli wzdłuż dobrze widocznej, odbijającej światła Wisły,
w parze, na bardzo małej wysokości - poniżej
pola radiolokacyjnego. Gdy
ogłaszano
alarm, samoloty Jak-18 znajdowały
się już poza granicami kraju. 0 godz.
3
nad ranem, gdy już świtało,
na lotnisko polowe w Ułężu przyleciał
komendant szkoły,
a wkrótce po nim gen. Iwan
Turkiel
w towarzystwie nieznanego, radzieckiego generała.
Mieli oni już złożony
jasny i czytelny meldunek,
że
jakieś samoloty z Polski przeleciały
przez Czechosłowację
na małej
wysokości
do Austrii.
Po
tej horrendalnej
informacji rozszalało
się prawdziwe
piekło. Iwan
Turkiel
wpadł
w szał nie do opisania. Pienił
się,
krzyczał,
posyłał "wiązanki"
okrutnych przekleństw
i wyzwisk, nikogo przy
tym nie
oszczędzając. Groził nawet
sądem
za brak dyscypliny, brak czujności,
a nade wszystko za zaniedbania w "socjalistycznym wychowaniu
kursantów",
jak nazywano wówczas podchorążych. Powiedział
wtedy "Co
z tego, że
macie dobre wyniki w szkoleniu (z
okazji 22 lipca eskadra z Ułęża zdobyła
1 miejsce i proporczyk najlepszej eskadry w szkole),
jeśli nie wiecie, kogo szkolicie - szkolicie wrogów"
- grzmiał
Turkiel.
Wyczyn czterech podchorążych
z Dęblina
był rzeczywiście niezwykły
i zasłużył
na najwyższą ocenę
pod względem pilotażowym. Był
to ich pierwszy lot po trasie, w dodatku nocą, bez łączności i
jakiejkolwiek pomocy radionawigacyjnej. Jak wykazało
przeprowadzone dochodzenie, wymienieni na wstępie podchorążowie
- wartownicy, po przybyciu kolegi rozprowadzającego wyciągnęli
dwa samoloty Jak-18 na skraj lotniska i ustawili je
do
startu. Na każdy
samolot zabrali po jednym pistolecie maszynowym z dwoma magazynkami.
Mieli też
prawdopodobnie mapy lotnicze i jakiś prowiant. Wystartowali krótko
po północy
bez jakichkolwiek świateł.
Nikt tego startu nie zauważył
i nawet nie słyszał,
gdyż
warkot samolotów zlewał
się z łomotem młockarni pracującej i warkotem traktora wykonującym
podorywki na polach Ułęża. Wszystko właściwie
im sprzyjało. Była
spokojna, bardzo widna, letnia noc. Startując
na południe,
szybko znaleźli
się nad Wisłą,
która srebrząc
się w poświacie księżyca, stanowiła
niezawodny, liniowy obiekt orientacyjny wskazujący
kierunek na południe.
Lecieli parą
na bardzo małej
wysokości,
poniżej zasięgu
wykrywania stacji radiolokacyjnej. Granice Polski przelecieli "Bramą
Morawską", kierując
się na dobrze widoczny nocą
punkt orientacyjny - Bratysławę. Byli tam prawdopodobnie
zauważeni,
co wynikało
z informacji przekazanych przez czechosłowacki
system obrony powietrznej. Było
już jednak za późno,
aby ktoś mógł przerwać
im dalszy lot ku
wolności.
Przeskoczyli granice austriacką
i prowadzący wkrótce wylądował Jakiem-18
o numerze bocznym 5 na
lotnisku pod Wiedniem, a prowadzony - podchorąży Leszek
Szachogluchowicz i Eugeniusz
Dęmbski
po
wyczerpaniu paliwa zmuszeni byli
przymusowo lądować swoim Jakiem-18 o
numerze
bocznym 0 w lesie, w miejscowości Kirchberg
am Wechsel w
Austrii. Wszyscy
cali i zdrowi osiągnęli swój
cel. Samolot numer 5 wrócił do Ułęża po około 2 tygodniach, a
samolot o
numerze 0 powrócił
do jednostki transportem kolejowym. Poddany naprawie po
niedługim czasie skierowany został
do dalszej eksploatacji w powietrzu.
To niezwykłe
wydarzenie nigdy nie wyszło
właściwie
poza dęblińską szkołę.
Najbardziej odczuli je ci, których obciążono odpowiedzialnością
za tę ucieczkę.
Miedzy innymi odwołany
został dowódca
eskadry, zastępca
komendanta szkoły
do spraw ogólnowojskowych,
a ośmiu najbliższych kolegów
wydalono ze szkoły. "Dezerterzy" w zaocznym procesie zostali skazani "za zdradę
ojczyzny" na 10 i 15 lat więzienia.
Rodzi się pytanie, czym kierowali
się ci młodzi podchorążowie,
podobnie zresztą,
jak wcześniej
inni niewiele starsi od nich koledzy piloci?.
Jak dziś, z
perspektywy
czasu należy ocenić
ich czyny? Ci młodzi podchorążowie
na pewno nie byli agentami obcego wywiadu, gdyż ówczesne
procesy im tego nie wykazały;
uciekli z własnej
i nieprzymuszonej woli, gdyż
w jednostce, w której służyli,
nie byli "spaleni" i nic im nie groziło.
Z własnego
wyboru podjęli
wielce niebezpieczne ryzyko i nikt im w tej ucieczce nie pomagał.
W swych ucieczkach wyrazili oni po prostu protest przeciwko temu, co
się wówczas działo
w Polsce. A były to, jak
wiemy, lata
terroru stalinowskiego, który
z całą ostrością
dał
się we znaki w wojsku. Ucieczka podchorążych dęblińskiej szkoły
lotniczej nastąpiła
w okresie, kiedy zaledwie przed miesiącem
krwawe wydarzenia "Poznańskiego
Czerwca" uświadomiły społeczeństwu,
że
widmo okresu stalinowskiego jest jeszcze ciągle żywe,
a "każda ręka
podniesiona przeciwko władzy
ludowej będzie odrąbana".
Ta właśnie świadomość istniejącego
nadal zagrożenia wolności,
przy jednoczesnym opanowaniu najwyższych
stanowisk dowódczych
w Wojsku Polskim przez oficerów
Armii Czerwonej (marsz. Rokosowskiego,
gen. Turkiela oraz
innych "dowódców"
i "doradców")
zrodziła niepokój
i bunt tych młodych podchorążych
lotnictwa. Mało
jeszcze wiem, jak potoczyły
się dalsze losy tych młodych,
zbuntowanych podchorążych
i oficerów
lotnictwa, a także innych poprzedników.
Nie wiemy, gdzie później
żyli,
co porabiali
i czy w
kiedyś może
odwiedzali w skrytości swoją ojczyznę. Wiemy
natomiast, że
wszyscy oni byli żołnierzami
Wojska Polskiego i składali
wymaganą
wówczas przysięgę
wojskową, której później,
w rożnym
czasie i z rożnych
pobudek nie dotrzymali, opuszczając
samowolnie jednostkę
wojskową,
w której służyli.
Ucieczki w LWP były od początku; do takich spektakularnych ucieczek wśród pilotów naszego lotnictwa wojskowego zaliczali się bez wątpienia: mjr pil. Tadeusz Siewierski, ppor. Arkadiusz Korobczyński, ppor. Edward Pytko, ppor. Franciszek Jaźwiński, ppor. Franciszek Jarecki czy por. Zygmunt Gościniak. Warto przy okazji wspomnieć, że w tym czasie uciekali również Niemcy, Czesi, a nawet sami Rosjanie. Jak widać, polscy żołnierze nie byli osamotnieni...
c.d.n.
Krzysztof Kirschenstein
zdjęcia z archiwum autora