Ppor.
pil. Józef Sobieraj prezentował się zawsze dobrze, brylując przy
tym elokwencją i dobrą pamięcią. Jednak uczestnicząc w
codziennych lotach, coś nagle w nim gasło, powoli się wypalał,
wpadał w rutynę, nie było w nim spontaniczności, radości
latania i ta
żywiołowość
gdzieś się ulotniły. Widzieli to gołym okiem koledzy i
przełożeni, którym nie było do śmiechu, gdyż znali jego wartość
jako nie tylko pilota, ale i wspaniałego kolegi. Niestety z każdym
tygodniem było coraz gorzej. W niemal każdych lotach na szkolnych
samolotach UTMiG-15 wypadał bardzo źle. Któregoś dnia podczas
przyjacielskiej rozmowy z kpt. pil. Władysławem Hermaszewskim
powiedział mu, że nie lata od ucieczki por. pil. Franciszka
Jareckiego, bo w wyniku donosu wraz z innymi pilotami podejrzewany
był o rzekomą zmowę. Kpt. Hermaszewski słynący nie tylko z tego,
że był świetnym pilotem, ale też wspaniałym kompanem, jak to
mówią do dziś piloci "od wypitki do wybitki", postanowił
wykonać z nim kilka lotów na dwusterze. Niestety, Sobieraj wciąż
nie czynił obiecujących postępów, ale po tym, co przeszedł, kpt.
Hermaszewski nie miał sumienia go zdyskwalifikować. Za punkt honoru
wziął sobie doprowadzenie go do odzyskania równowagi psychicznej i
umiejętności pilotażowych. Nie przychodziło to łatwo, ale mimo
tak dużego oporu kpt. Hermaszewski wkładał w jego szkolenie wiele
serca i wysiłku. Bardzo szybko też się zaprzyjaźnili. Dało to
bardzo dobry efekt, gdyż ppor. Sobieraj zaczął stopniowo wracać
do równowagi i czynić pewne postępy. Z nieukrywaną radością
kpt. Hermaszewski niezwłocznie zameldował ppłk pil. Tadeuszowi
Krepskiemu, że pilot nadaje się do szkolenia. W odpowiedzi otrzymał
polecenie, że ma go szkolić osobiście i kiedy uzna za możliwe,
wypuścić i pozwolić mu latać samodzielnie, ale pod ścisłym jego
nadzorem. Po kilku wspólnych lotach kpt. Hermaszewski wypuścił go
w końcu samodzielnie, ale takim kosztem, że po tylu lotach na
dwusterze i przy takim wysiłku trzech innych absolwentów OSL z
powodzeniem doprowadziłby ich do latania parą w dzień, w
zwykłych warunkach. Młodemu pilotowi szło jak po grudzie, a
stopniowe postępy zawdzięczał własnej ambicji i wysiłkowi oraz
niezrównanej sympatii pilota prowadzącego. Wiosną 1954 roku kpt.
Hermaszewski asekurował ppor. Sobieraja w parze, kiedy ten wykonywał
samodzielny lot treningowy w dzień, w trudnych warunkach
atmosferycznych, na przebijaniu chmur, z zajściem do lądowania
według systemu USL. Pogoda sprzyjała, utrzymywały się chmury
warstwowe o
d 300-400 metrów przy dobrej widzialności, a górna
warstwa chmur sięgała od 6000 do 7000 metrów. Dalej, aż do 10 000
metrów, utrzymywała się silna inwersja z zamgleniem, bez
możliwości widzenia rzeczywistego horyzontu. Piloci po starcie i
schowaniu podwozia, przebijając chmury w górę, z kursem startu, na
wysokości 7000 metrów rozpoczęli skręt w lewo na ponad 180' i w
locie do dalszej radiostacji prowadzącej z wyjściem nad inwersją,
wykonali manewr do wyjścia na kurs lądowania. Ze zniżeniem i
wypuszczonym podwoziem rozpoczęli przebijanie chmur w dół do
lądowania. Lot do wysokości 7000 metrów przebiegał prawidłowo,
kontrolujący pilot trzymał się ciasno w parze. Kiedy ppor. Józef
Sobieraj zaczął wykonywać skręt w lewo na DRP z dalszym
wznoszeniem, nagle zaczęło się dziać coś niepokojącego. Jego
samolot przechylał się raz w lewo, raz w prawo, zachowując się
tak, jak przy utracie orientacji przestrzennej. Kontrolujący pilot
natychmiast zapytał go przez radio, co się z nim dzieje, lecz ppor.
Sobieraj nie odpowiadał. Po chwili jego samolot zaczął się zwalać
na lewe skrzydło. Kpt. Hermaszewski zorientował się, że coś się
z nim stało, zwiększył obroty i wyszedł przed niego tak, aby mógł
dostrzec pilota kontrolującego. Kiedy kpt. Hermaszewski się
upewnił, że ppor. Sobieraj go widzi, zaczął się go trzymać.
Kpt. Hermaszewski wyprowadził go nad chmury i w locie poziomym
lecieli blisko siebie. Wtedy zaczęli porozumiewać się na migi.
Hermaszewski, po upewnieniu się, że partner z pary ma jakąś
poważną awarię i utracił łączność radiową, a sam zachowywał
się w kabinie normalnie, pokazał mu na migi, że ma trzymać się
blisko niego, jeśli chce żyć. Teraz jedna myśl trapiła kpt.
Hermaszewskiego - czy uda mu się przeprowadzić młodszego pilota
przez warstwę chmur w parze, bo w dotychczasowych lotach źle się
trzymał w szyku! Starszy i bardziej doświadczony pilot wyprowadził
ppor. Sobieraja na prostą, zniżając się cały czas. Ppor.
Sobieraj trochę balansował, ale jakoś się trzymał swojego
prowadzącego. Kiedy wysokość malała i chmury gęstniały, młodszy
pilot był coraz bliżej kpt. Hermaszewskiego, a ten z kolei w
obawie, aby go nie przegonił, bo nie działały w jego samolocie
hamulce powietrzne, musiał dodawać obrotów, przez co prędkość
obu samolotów drastycznie wzrastała. Kiedy prowadzący próbował
zmniejszyć obroty, natychmiast ppor. Sobieraj niebezpiecznie
wychodził mu do przodu. Kpt. Hermaszewski musiał znowu pracować
obrotami. Przy najwyższym skupieniu i napięciu nerwów, z dużą
prędkością, bliskiej maksymalnej, przy której MiG-15 staje się
nieprzewidywalny, obaj piloci wypadli z chmur na 300 metrów z kursem
na macierzyste lotnisko. Widząc lotnisko, prowadzący zmniejszył
obroty, a ppor. Sobieraj wyskoczył do przodu i znad lotniska poszedł
na krąg. Przed trzecim skrętem wypuścił na komendę prowadzącego
awaryjne podwozie, a potem klapy i zaczął wykonywać skręt ze
zniżaniem do lądowania, wychodząc idealnie na os pasa. Jednak
przyziemił swój samolot z dużym przelotem. W tej sytuacji kpt.
Hermaszewski zmuszony był odejść na drugi krąg i wylądować w
następnej kolejności. Na stanowisko zwane potocznie CPPS obaj
zakołowali i wyłączyli silniki. Po wyjściu z kabiny
rozpromieniony ppor. Sobieraj czekał na swojego "wybawcę", w
obecności wszystkich przybyłych do nich pilotów i mechaników.
Kiedy kpt. pil. Władysław Hermaszewski wyszedł z samolotu, nastąpiła
pamiętna i wzruszająca scena. Sobieraj podszedł do niego i ukląkł
przed nim, objął oburącz go za kolana i ucałował je. Następnie
wstał i ze wzruszeniem, drżącym głosem przy wielu świadkach
oświadczył, że zaczyna na nowo żyć po raz drugi, bo kolega w
parze uratował mu życie. Hermaszewski wzruszył się bardzo i
uściskał go za to, że tak dzielnie utrzymał się w szyku. Okazało
się, że ppor. Sobieraj miał bardzo poważną awarię. Urwał się
wałek skrzynki napędu agregatów w jego samolocie; nie pracowały
mu prądnica oraz wszystkie inne elektryczne urządzenia i przyrządy oraz
pompy hydrauliki samolotu. Dlatego nie miał łączności radiowej,
sztucznego horyzontu i radiokompasu. Nie miał więc możliwości
samodzielnego wyjścia pod chmury za pomocą przyrządów. Gdyby w
tym locie był sam, musiałby się natychmiast katapultować, ale on
nie miał spadochronowego aparatu tlenowego zapewniającego przeżycie
przy katapultowaniu się na tak dużej wysokości, wiec praktycznie
nie miałby żadnych szans przeżycia. W każdym razie po tym
szczęśliwie zakończonym, niefortunnym locie ppor. pil. Józef
Sobieraj poczuł się w pełni dowartościowanym pilotem i co ważne,
nie miał już żadnych kompleksów, zahamowań i obaw. Po kilku
dniach obaj piloci meldowali się u dowódcy Wojsk Lotniczych gen.
broni Iwana Turkiela, który po słowach pochwały dla umiejętnego
działania w awaryjnej sytuacji podczas lotu ścisnął obu bohaterom
dłonie. Nie zawsze bowiem tak wszystko dobrze się w lotnictwie
kończy, a były to przecież lata, kiedy w katastrofach ginęło
rocznie od kilkunastu do kilkudziesięciu pilotów. Stan
bezpieczeństwa latania w ówczesnym lotnictwie polskim był
katastrofalny. Ginęło wielu ludzi, a wojsko traciło drogocenny
sprzęt. Wszystko to działo się z dwóch zasadniczych przyczyn -
dużej awaryjności ówczesnego sprzętu oraz niedoskonałego
szkolenia pilotów, braku odpowiednich doświadczeń organizacyjnych,
młodej i szybko awansującej kadry jednostek. Były to koszty
nadmiernego, ilościowego rozw
oju naszego lotnictwa wojskowego w
latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Najsmutniejszy ówczesny
rekord sięgnął 24 katastrof lotniczych w jednym roku, w których
zginęło ponad 30 osób, a więc prawie cały pułk! Informacje o
tym stanie rzeczy były oczywiście ściśle chronione przed szeroką
opinią publiczną. Znał je tylko sam personel lotniczy i tylko
fragmentarycznie z odpraw służbowych i rozkazów powypadkowych
dowódcy wojsk lotniczych, w których były podawane okoliczności i
przyczyny zaistniałych wypadków oraz kary wymierzone winnym.
Istotną przyczyną tak wysokiej śmiertelności pilotów w wypadkach
lotniczych był również brak zaufania do niedoskonałych jeszcze
wówczas foteli katapultowych naszych samolotów. Wprawdzie
zapewniały one powodzenie katapultowania, ale tylko w ściśle
określonych warunkach i w ograniczonym zakresie, w locie poziomym
powyżej 400 metrów i z prędkością do 600 km/godz. Sytuacje
awaryjne zdarzały się jednak również w innych warunkach
niedających szans ratunku. Dlatego zdeterminowani w określonej,
awaryjnej sytuacji piloci niechętnie uciekali się do tego środka
ratunku, co niekiedy kończyło się tragicznie.
Tekst Krzysztof Kirschenstein
zdjęcia z archiwum Lechosława Musiałkowskiego