7
lipca 1963 roku w 34 PLM odbywały się loty dzienne, podczas których
wznawiano loty na tzw. STP (sprawdzenie techniki pilotowania).
Dotyczyło to pilotów, którzy mieli przerwę w lataniu dłuższą
niż miesiąc. Tego dnia na taki właśnie lot był zaplanowany ppor.
pil. Tadeusz Bojarski, którego instruktorem kontrolującym był kpt.
pil. Leon Sysiak. Pogoda tego dnia była bardzo dobra, więc wariant
lotów szkolnych zaplanowano na "ZWA". Załoga wystartowała o
godz. 16.15 na samolocie SBLim-2 o nr burtowym 631, obierając kurs:
Oksywie - Czarna Dąbrówka-Kwidzyn z dalszą częścią lotu nad
morzem w kierunku lotniska. Lot był wykonywany po trasie na małej
wysokości do 200 metrów. Po przejściu nad Grudziądzem pilot
zameldował kierownikowi lotów o swojej pozycji, przyjmując
równocześnie kurs na kolejny odcinek trasy. Przed dolotem do Tczewa
bez żadnego ostrzeżenia parametrów ciśnienia i obrotów silnika
nagle nastąpiło drgnięcie strzałki wskaźnika obrotów, która
najpierw wahała się w prawo i lewo od właściwych obrotów, co
przykuło uwagę pilota prowadzącego. Po kilku wahaniach obroty
stanęły we właściwym położeniu strzałki, trwało to około 2-3
sekund. Po chwili obrotomierz zrobił nagle zwrot o 360 stopni (gdy
pilot zwiększa obroty, obrotomierz porusza się w prawo, jeśli
zmniejsza, odchyla się w lewo ), ustawiając się na właściwe
wskazania samoczynnie bez zmiany położenia manetki obrotów, na co
pilot chciał zwrócić uwagę instruktorowi, ale nie zdążył
włączyć przycisku interkom (radiostacja umożliwiająca łączność
pilotów w kabinie), gdyż w tym momencie nastąpiło samoczynne
wyłączenie pracy silnika. Obaj piloci zdali sobie sprawę, ze
wysokość jest niebezpiecznie mała, bo zaledwie 200 metrów. Pilot
natychmiast wykonał procedurę uruchomienia ponownie silnika, która
niestety nie przyniosła rezultatu. W tym momencie obaj piloci
zaczęli bacznie lustrować teren nad którym się znajdowali oraz
położenie swojego samolotu, który w tym czasie mógłby im
ewentualnie umożliwić awaryjne lądowanie. Samolot był już koło
miejscowości Tczew, lecąc kursem 015. W tym czasie piloci
przelatują nad wymarzonym terenem, który nadawał się do
awaryjnego lądowania(prosta łąka). Miękki i płaski grunt aż
kusił, by usiąść na nim tym bardziej, że czas tu odgrywał
wielką rolę, a druga szansa tak sprzyjającej powierzchni do
awaryjnego lądowania może się już nie trafić. Po chwili jednak
piloci zauważają na ziemi sporo pracujących ludzi i mnóstwo krów,
co wyklucza możliwość lądowania na tej łące. Samolot cały czas
obniżał lot, a piloci wciąż gorączkowo, acz po stokroć uważnie
szukali miejsca do wylądowania przy ciągłej świadomości, że ich
samolot tracił wysokość i prędkość, co rozpaczliwie i
bezlitośnie utrudniało dalsze pilotowanie. Samolot szedł na
zwiększonych kontach natarcia, aby jak najdłużej utrzymać się w
powietrzu i nie dać wprowadzić się w korkociąg. Piloci, Bojarski
i Sysiak, lecąc z konieczności dalej, wyszukiwali skupionym
wzrokiem miejsca, gdzie mogliby przymusowo wylądować. W pewnej
chwili napotkali na swojej drodze wierzchołki drzew, niemalże
muskając je już kadłubem, znajdując się nad Tczewem. Po minięciu
wysokich topoli zauważają wysoki nasyp, na którym wolno przesuwa
się pociąg osobowy. W tym momencie padają pamiętne dla pary
lotników słowa z ust ppor. Bojarskiego do kpt. Sysiaka: "Jeśli
nie damy rady przejść nad nim, to walimy prosto w nasyp").
Samolot leciał już na bardzo małej prędkości i dużych kontach
natarcia, mając po prawej stronie stację, na której stały pociągi
towarowe i przesuwający się leniwie pociąg osobowy wypełniony
dziećmi jadącymi na letni wypoczynek. Jakimś cudem samolot lecący
dosłownie na resztkach prędkości i siły nośnej minął skład
osobowy pociągu. Otarł się dolną częścią kadłuba o podkłady
kolejowe, zwalając się natychmiast na nasyp. Zsuwał się
z niego w dół, następnie ślizgiem po ziemi zahaczył skrzydłami
o siatkę płotu, która wydzielała teren zakładu cegielni. Siatka
została zerwana jednym ze skrzydeł. To spowodowało szczęśliwe
wyhamowanie prędkości i zatrzymanie w grząskiej ziemi już na
terenie cegielni. Rosły tam buraki. W momencie zatrzymania samolotu,
który jeszcze raz w niekontrolowany sposób podskoczył i zwalił
się ponownie na ziemię, piloci na chwilę stracili przytomność.
Po chwili do maszyny podbiegł młody chłopak, który widział całe
to zdarzenie. Piloci odzyskali po paru minutach przytomność.
Uświadomili sobie, że udało się im wyjść z tego cało. Pierwszy
z kabiny samolotu wydostał się ppor. Tadeusz Bojarski, który miał
rozbitą szczękę od uderzenia nią w drążek, odczuwał silny ból
w dolnej części kręgosłupa. Zaraz dokonał oględzin swojego
kolegi kpt. Sysiaka, który zakomunikował mu, że jest cały, ale
odczuwa również bardzo dotkliwy ból w kręgosłupie i pozostanie w
kabinie, czekając na pomoc. W tym czasie Bojarski próbował
nawiązać łączność z lotniskiem, jednak bezskutecznie, gdyż
radiostacja i anteny w samolocie po lądowaniu zostały uszkodzone.
Po krótkiej rozmowie ze swoim kolegą kpt. Leonem Sysiakiem, który
pozostał zgodnie z wolą w kabinie, ppor. Bojarski udał się w
towarzystwie młodego chłopaka do cegielni, w której był telefon,
aby skontaktować się z lotniskiem. Niestety po nawiązaniu
łączności z centralą ppor. Tadeusz Bojarski stracił przytomność.
Na szczęście ludzie znajdujący się przy całej tej sytuacji
powiadomili odpowiednie służby. Obaj piloci zostali przewiezieni do
szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku - Wrzeszczu. Po tym wypadku do
latania powrócił tylko ppor. pil. Tadeusz Bojarski, natomiast kpt.
pil. Leon Sysiak odszedł do służby naziemnej ze względu na stan
zdrowia. Później został on dowódcą ośrodka wojskowego na
lotnisku Okęcie.
Komisja
stwierdziła, że przyczyną zatrzymania się pracy silnika była
awaria pompy paliwowej. Z samolotu następnego dnia zdjęto skrzydła
i w nocy został odholowany drogą kołową do jednostki w Babich
Dołach gdzie w późniejszym czasie samolot przeznaczono do kasacji.
Tekst
Krzysztof Kirschenstein
Zdjęcia
z archiwum autora