Dziś na łamach naszej strony wracam
do wspomnień moich zacnych kolegów z Morskiego Klubu Seniorów Lotnictwa
oddział w Gdyni, prezentując ich wspomnienia z bogatej służby w
szeregach lotnictwa WliOPK i lotnictwa morskiego.
W zamyśle kierując się słowami wiersza K.I. Gałczyńskiego "Ocalić od
zapomnienia" oraz zaprzyjaźnionych ze mną rożnych środowisk lotniczych,
którym historia naszego lotnictwa nie jest obojętna - powracam do
kolejnych odsłon, aby ocalać od zapomnienia, jak najwięcej faktów
historycznych z dziejów naszego lotnictwa. Mam przyjemność przedstawić mojego kolejnego klubowego kolegę - WiesławaGugniewicza, który podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami z okresu służby w 18 eskadrze MW.
Musze przyznać, że przedstawiam je z ogromną przyjemnością, mając
świadomość, że ten, jak i kolejne materiały, wzbogacą naszą wiedzę o
historii lotnictwa i lotnictwa MW.
Tak po latach opowiada mi dziś swoją przygodę w szeregach naszego lotnictwa. "Na
początku lat 70- Tych ubiegłego wieku w samodzielnych eskadrach
lotniczych powstawały etaty szefa służby wysokościowo - ratowniczej. W
tym czasie służyłem w 28. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego Wojsk Obrony
Powietrznej Kraju w Redzikowie. Mimo, że po przeszkoleniu w Modlinie w
1968r. uzyskałem uprawnienia instruktora spadochronowego, nie miałem
etatu. W pułku zajmowałem się magazynem sprzętu wysokościowo -
ratowniczego. Miałem wykonane już 2300 skoków spadochronowych. Przez 10
lat byłem w Spadochronowej Kadrze Polski i Wojska Polskiego. Startowałem
w wielu zawodach w kraju i zagranicą. Postanowiłem zakończyć sportowe
wykonywanie skoków. Założyłem rodzinę, miałem żonę i syna. Wykorzystałem
okazję, że w 18. eskadrze lotnictwa łącznikowego Marynarki Wojennej
powstał etat szefa służby wysokościowo-ratowniczej. Napisałem raport do
dowódcy WOPK o przeniesienie do lotnictwa Marynarki Wojennej. Nie bez
trudności, w kwietniu 1974r. zostałem przeniesiony do Gdyni. Z
eskadry skierowano mnie na szkolenie do Dęblina, gdzie otrzymałem
promocję na stopień chorążego. W RWL i Instrukcji służby
wysokościowo-ratowniczej był punkt, który mówił, że personel latający do
30 roku życia, nie mający wykonanych 10 skoków spadochronowych,
powinien je uzupełnić. Trudno było o 30-latka w eskadrze, ponieważ
większość personelu latającego w przeszłości latało na samolotach
odrzutowych, i z różnych powodów zostali przeszkoleni na samoloty
transportowe lub śmigłowce. Niemniej jednak, w tym czasie przybyło do
eskadry kilku młodych pilotów z Dęblina. Ratownicy pokładowi to też byli
młodzi chłopcy.
Z instrukcją w ręku udałem się do zastępcy dowódcy d/s szkolenia kmdr ppor. pil. Tadeusza Szostka, oznajmiając mu, że kilka osób powinno wykonać skoki. Zdziwienie komandora było ogromne. Oświadczył, że od kiedy powstała 18 eskadra nikt nigdy nie wykonywał skoków spadochronowych i żebym dał sobie z tym spokój. Zaproponowałem, że ja wykonam kilka skoków, żeby przekonać wszystkich, że spadochrony się otwierają i nikt się ani nie zabije, ani nie połamie nóg. Z trudem, ale przystał na tą propozycję. Któregoś dnia przygotowywałem spadochrony. Tabela skoków została zatwierdzona przez dowódcę eskadry. Pogoda była dobra na skoki. W pobliżu baraku, w którym mieściły się pomieszczenia służb technicznych, znajdowała się trawiasta powierzchnia ok 10 x 10 m. Stało tam kilka ławek, na których personel eskadry w wolnych chwilach toczył dyskusje na różne tematy, a niektórzy puszczali dymka. Oświadczyłem zebranym, że wyląduję obok tych ławek. Usłyszałem śmiech i uwagi o moim zdrowiu psychicznym. Natomiast dowódca eskadry, kmdr ppor. pil. Władysław Spodzieja, położył na trawie swoją czapkę i powiedział, że jeśli wyląduję na czapce, dostanę jeden dzień wolny. Ponieważ nie miałem jeszcze mieszkania w Gdyni i rodzina mieszkała w Redzikowie, jeździłem do nich co tydzień. Ucieszyłem się więc, że będę z rodziną jeden dzień dłużej.
Wystartowaliśmy samolotem An-2. Na wysokości 1000 m.opuściłem
samolot i po kilku sekundach otworzyłem czaszę. Miałem dobry spadochron
wyczynowy, kupiony we Francji przez MON dla kadry Wojska Polskiego,
którym tak manewrowałem, żeby trafić w leżącą czapkę dowódcy.
Zauważyłem, że im byłem niżej, tym dowódca był bliżej czapki. Gdy byłem
na wysokości 100m. czapka zniknęła. Wylądowałem w oznaczonym miejscu.
Dowódca dotrzymał słowa i w ten weekend byłem dłużej z rodziną. W
późniejszym czasie wykonywałem często skoki już bez większych sensacji.
Po przełamaniu pierwszych lodów, w kolejnych latach członkowie personelu
latającego sukcesywnie, co roku wykonywali skoki na lotnisku Babie Doły
lub w Lędziechowie
na zgrupowaniu organizowanym przez szefostwo lotnictwa Marynarki
Wojennej. W ramach szkolenia ratowników pokładowych organizowałem dla
nich skoki do wody, do Zatoki Gdańskiej. Uczestniczyłem również w
pokazach lotniczych
z okazji Dni Morza skacząc do wody, pozorując rozbitka, którego z kolei
ratowała załoga śmigłowca ratowniczego. Z perspektywy lat okazałem się
być pionierem skoków spadochronowych w 18 eskadrze lotnictwa
łącznikowego Marynarki Wojennej". Dziękuję mojemu koledze st. chor. sztab. mar. w st. spocz. Wacławowi Gugniewiczowi za ten wspomnieniowy materiał.
ps. W latach 1963-1973 był
członkiem Spadochronowej Kadry narodowej i Wojska Polskiego. Startował w
wielu zawodach w kraju i za granicą. Był wicemistrzem Polski i
dwukrotnie Wojska Polskiego. W 1968 roku drużyna Wojska Polskiego,
której był członkiem, wygrała Spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych. W 1969
roku na mistrzostwach Paktu NATO we Francji drużyna Wojska Polskiego
zdobyła zloty medal w skokach na celność lądowania. W 1989 roku, ze
względu na stan zdrowia, przeszedł na emeryturę. Przez 30 lat wykonał
3004 skoki spadochronowe w dzień, w nocy, do wody, z wysokości od 400 do
7000 m. Skakał z 20 typów samolotów, śmigłowców i szybowców.
Z lotniczo-morskim pozdrowieniem Krzysztof Kirschenstein