Długi zimowy czas z jakim się teraz zmagam, skłania mnie czasami do głębszych refleksji i wspomnień. Sprzyjają temu również moje comiesięczne spotkania z seniorami Morskiego Klubu Seniorów Lotnictwa w Gdyni, którego jestem członkiem. W moim notatkach odnalazłem ciekawe wydarzenia o których do dziś krążą legendy i anegdoty w lotniczym środowisku. W zamyśle kierując się słowami wiersza K.I. Gałczyńskiego "Ocalić od zapomnienia" oraz zaprzyjaźnionych ze mną rożnych środowisk lotniczych, którym historia lotnictwa nie jest obojętna, ani też obca, pragnę w kolejnych odsłonach na naszym portalu, ocalać od zapomnienia - jak najwięcej faktów historycznych z dziejów naszego lotnictwa. Autorem dzisiejszego opracowania jest nasz wieloletni, i cieszący się należytą mu estymą - kmdr nawig. w st. spocz. Kazimierz Gawron. Kaziu uchodzi za wytrawnego gawędziarza, który z niesamowitą swadą potrafi godzinami opowiadać o swojej służbie w lotnictwie morskim. Tak też było i tym razem, kiedy opowiedział mi pewną historie, która miała miejsce podczas pełnienia służby w 34. plm OPL MW. Mam nadzieję, że ten kolejny historyczny materiał na łamach naszej strony będzie po raz kolejny okazją do refleksji w tym specyficznym okresie ich służby i udowodni raz jeszcze jak pożyteczna jest w codziennym naszym życiu solidarność koleżeńska, którą dziś można szukać w nas z przysłowiową "świeczką"...
9
lutego 1955 roku w
sobotę,
wczesnym rankiem udała się do stolicy wydzielona grupa personelu
lotniczego 34. plm OPL MW celem odebrania samolotów myśliwskich
Lim-2 z
tamtejszych warsztatów na Babicach.
Przy transportowym samolocie An-2, którego dowódcą
był kmdr ppor. pil. Hilary Zarucki oraz dwaj nawigatorzy; pomocnik
nawigatora 33. DLMW - por. Alfred Szydłowski oraz por. Kazimierz
Gawron wraz
z grupą personelu lotniczego babiedolskiego pułku.
Grupę
pilotów odbierających na Babicach samoloty
byli;
kpt. Lesław Węgrzynowski oraz porucznicy; Mieczysław Pituła,
Zdzisław Siemieniak, Marian Klusek, Ferdynand Udziela i Leon Sysiak.
Byli również obecni mechanicy.
W czasie lotu pogoda robiła się
nieszczególna, ale minimum nie przekraczała, limitując jeszcze
tego samego dnia powrót personelu na macierzyste lotnisko po
odbiorze samolotów. Zaraz po wylądowaniu wszyscy szybko zabrali się
do swoich obowiązków. Pozostali sprawdzali warunki pogodowe i
załatwiali zgodę na przelot do Gdyni. Niestety okazało się to
niemożliwe, gdyż pogoda na
trasie ich powrotu "siadła"
na tyle, aby uniemożliwić start samolotów odrzutowych. Należało
zatem zorganizować sobie pobyt w stolicy, a jego program był
zupełnie jednoznaczny; jak nie można wracać do domu, to trzeba
przynajmniej dobrze się zabawić!.
Wszyscy zgodnie ustalili, a
trzeba podkreślić, że
obok personelu latającego byli również koledzy z obsługi
technicznej samolotów, co stanowiło całkiem sporą "ferajnę",
że wieczór wszyscy spędzą w ekskluzywnym lokalu, a że lotnikom i
chłopakom z obsługi,
na dodatek z lotnictwa morskiego, nie wypadało się bawić w byle
knajpie, wybór padł na renomowaną w tym czasie restaurację z
dancingiem na najwyższym pietrze Centralnego Domu Towarowego przy
Alei Jerozolimskiej. Wszyscy zaopatrzyli się już po drodze w
sklepie monopolowym w to, co trzeba, i gromadnie wkroczyli wszyscy z
przytupem na salę, budząc powszechne zainteresowanie. Wszyscy
przedstawiciele
babiedolskiego pułku, bawili
się bardzo przyzwoicie, trunki zakładowe i te "zewnętrzne"
(wyciągane po kolei zza firanki-schowane tam były przed oczami
wścibskich kelnerów) konsumowane były w sposób kulturalny, no i
oczywiście sprawiedliwy. Wszystkim imponował tam obsługujący ich
kelner, który w ukłonach co rusz serwował na platerowym półmisku
szpinak - jako oczywisty dodatek do nieodzownych w takich
okolicznościach "schaboszczaków".
Później wszystkim
zaimponował przedstawiony rachunek, który był zdecydowanie wysoki
na żołnierskie kieszenie. W
tej sytuacji nic
innego już
im
nie pozostało jak zapłacić rachunek i wycofać się, czyli, jak to
się mówi - "zmienić lokal". Niektórzy potraktowali to całkiem
dosłownie i oświadczyli, że "idą w miasto". Reszta wróciła
do hotelu na lotnisku; kolejno w nocy i nad ranem. Niektórzy całkiem
pozbawieni wigoru, niektórzy także pieniędzy,
a jeden - bez kosztownego zegarka. Miasto okazało się mieć
więcej nie tylko rozrywek, ale także i niespodzianek, na które
niektórzy, chętni użycia,
nie byli jednakowoż przygotowani. Pierwszy
dzień tygodnia zaczął
się smutno, gdyż
wszyscy
liczyli na szybki powrót do domu, a niestety zapanowała słaba
pogoda i odcięła
naszych morskich orłów od możliwości
powrotu do swojego gniazda. Pozostało wszystkim
leżenie
w hotelu i co gorsze nie ruszanie się już nigdzie, bo nie było
gotówki - wszystkie bowiem zasoby, solidarnie rozłożone,
wyczerpały się w nieprzewidzianie krótkim czasie.
Gdyby nie
życzliwe podejście
kierowniczki kasyna wojskowego w Babicach, która zgodziła się
karmić
nasz personel lotniczy na kredyt, to groziła im wszystkim jeśli nie
śmierć
głodowa, to w każdym
razie ścisły
Post. Po kilku dniach bardzo "pobożnego"
egzystowania na łaskawym chlebie i wspominaniu szpinaku serwowanego
na platerowym półmisku, pod hotel podjechała taksówka z której
wysiadł - jak
zawsze nieoceniony w takich chwilach - por. mar.
pil. Marian Klusek z hasłem - "Chłopaki,
jest forsa".
Marian uchodził za takiego, który miał
zawsze i wszędzie znajomości
i dzięki
nim uratował pozostałych
kolegów z beznadziejnej wydawałoby się, sytuacji. We wszystkich
wstąpił
nowy duch, ale po oddaniu długu wszyscy byli już ostrożniejsi
- lokale kategorii "S" już ich nie nęciły.
17 lutego pogoda poprawiła się na tyle, że przyszła zgoda na powrót do domu. Wszyscy z entuzjazmem zabrali się na lotnisko, aby tam odebrać wcześniej już przygotowane samoloty do odlotu. Dziś miło wspominają te czasy, a szczególnie szpinak serwowany na platerowym półmisku...
Dziękuję
mojemu serdecznemu koledze - kmdr nawig. w st. spocz. Kaziowi
Gawronowi za pomoc przy niniejszym materiale.
Tekst Krzysztof Kirschenstein
zdjęcia archiwum autora