"OSTATNI LOT" – refleksje płk pil. rez. Leopolda Stachowskiego
„Mój
ostatni lot na samolocie naddźwiękowym, w którym to, jak życzy
się pilotom tylu udanych lądowań, co startów, przeżywałem po
raz ostatni piękno latania i niesamowite wrażenia towarzyszące w
trakcie podniebnej wędrówki równej ptakom beztroskim. Nie
wszystkim jest dana tak wyjątkowa przyjemność; ja byłem jedynym z
tych, którym los to podarował. W lotnictwie pilot ma dwa ważne
momenty w karierze lotniczej. Pierwszy to kopniak w tyłek od
instruktorów i kolegów, którzy wcześniej wykonali już
samodzielne loty na danym typie samolotu. Drugi to lot na zakończenie
kariery pilota - jeśli dożyje tej ważnej w życiu sytuacji. Mnie
się udało przeżyć to pierwsze i to drugie. Gdyby los nie okazał
się dla mnie łaskawy, jeśli chodzi o szczęście w powietrzu, nie
miałbym teraz przyjemności opowiadania o tym po nabraniu dystansu
czasowego i spojrzenia na wszystko z tej właśnie odległości.
Przez cały okres służby w lotnictwie i z rożnymi sytuacjami mniej
i bardziej groźnymi towarzyszyły mi dwa przekonania o tym, że nic
nie może mi się stać. Jedna to data mojego urodzenia 26.12.1936
rok - dzień Bożego Narodzenia. Wierzyłem, że urodziłem się pod
szczęśliwą gwiazdą i ona będzie nade mną czuwać. Drugie to
dobre opanowanie teorii i bardzo dobra znajomość pilotażu –
solidna podstawa do bezpiecznego latania i komfort psychiczny
polegający na zaufaniu we własne siły i możliwości. Ale do
rzeczy, tj. do ostatniego lotu praktycznie nie doszło z rożnych
powodów, o których nie warto pisać, bo jeden z lotów styczniowych
1990 roku był ostatnim. Niespodziewanie dowiedziałem się, że jest
rozkaz na zwolnienie mnie do rezerwy z powodu przekroczenia wieku 53
lat w stopniu ppłk. Ponadto dowódca Wojsk Lotniczych wydał rozkaz,
że na samolotach bojowych pilot może latać do 50 roku życia.
Oficjalnie odszedłem do rezerwy w lipcu po wykonaniu symulowanego
lotu dla kroniki na pamiątkę. Jest sierpień 1993 roku; piękny,
letni wieczór- jestem już 3 rok w rezerwie. Parę dni wcześniej
umówiłem się z Ziutkiem ( kmdr ppor. Józefem Głowackim ), że
kiedy zaczną się loty nocne, to mam przyjechać na lotnisko i za
niego polecę w drugiej kabinie na „iskrze” jako instruktor.
Bardzo się ucieszyłem z tej wiadomości. Po pierwsze będzie to
okazja do sprawdzenia się jako pilot po 3-letniej przerwie w
lataniu, a po drugie, że będzie to na pewno mój ostatni lot na
samolocie odrzutowym. Pierwsze starty obserwowałem z mojej działki,
która szczęśliwym zbiegiem okoliczności przylegała do naszego
lotniska. Wsiadłem na rower i przez dziurę w płocie, wydostając i
siebie, i rower, udałem się do domku startowego pilotów. Bardzo
serdecznie przywitałem się z kolegami, których jeszcze nie tak
dawno szkoliłem. Zaczęliśmy rozmawiać i wspominać wspólne loty
oraz nasze przygody w powietrzu i na ziemi. Po jakimś czasie, gdy
Ziutek miał już swój lot, odciągnął mnie na bok i powiedział
mi, że „iskra” jest niesprawna, ale za to polecę za niego na
MiG-u 21 UM, czyli szparce jako instruktor w II kabinie z kpt. pil.
Mirosławem Krupskim. Nie spodziewałem się tego, ale kolejny raz
stwierdziłem, że jeszcze nawet teraz mam szczęście, przebywając
na własnym, macierzystym lotnisku. Fortuna o mnie nie zapomniała.
Uśmiechając się do własnych myśli, poszedłem do przebieralni i
włożyłem kombinezon jednego z pilotów, który był akurat na
urlopie.
Wszystko pasowało idealnie, gdyż ów lotnik był też
mojej postury. Nie mogąc wyjść oficjalnie drzwiami, bo było to
wszystko przecież nielegalne, a nie chciałem się narażać ani
nikomu robić problemów, wyskoczyłem więc przez okno z gabinetu
lekarskiego, który przylegał do przebieralni. Przed domkiem pilota
czekał już na mnie Mirek Krupski, który wcześniej został
wtajemniczony, z kim leci. Udając się wraz z Ziutkiem na stoisko
samolotów, podeszliśmy do naszej szparki już tylko dwaj. Ziutek
poszedł do domku techników, aby odwrócić ich uwagę, ja tymczasem
miałem już zasłoniętą szybę na kasku i utartym zwyczajem
podałem rękę technikowi. Spokojnie i bez wzbudzania jakichkolwiek
podejrzeń po drabince wszedłem do kabiny. Byłem lekko spięty
podniecony, czy po tym 3-letnim okresie wszystko uda mi się
prawidłowo sprawdzić i włączyć w kabinie. Lata olbrzymiej
praktyki instruktorskiej pokazały, że nie zapomniałem niczego.W
tym czasie Mirek poprosił o zgodę na zapuszczenie silnika i po jej
otrzymaniu przystąpił do uruchomienia ( na szparce silnik zapuszcza
się tylko z pierwszej kabiny ). Potężny świst rozkręcającej się
turbiny oraz włączające się lampki i oświetlenie przyrządów
uświadomiły mi, że to ja naprawdę siedzę w kabinie i że za
chwilę przejmę stery. W jednej sekundzie wspomniałem sobie
wszystkie niemalże starty i oderwania od pasa, kołowania i komendy
przed startem. Mirek dał komendę na usuniecie podstawek spod kół,
a po potwierdzeniu, że to już jest zrobione, poprosił o
wykołowanie. Dostając zgodę, powiedział do mnie, że mogę
przejąc stery i kołować.
Bez problemów wykołowałem z miejsca
postoju i drogą kołowania zacząłem zmierzać na drogę startową.
Oczywiście cały kontakt radiowy prowadził Mirek, bo mnie by od
razu rozpoznali po głosie. Po otrzymaniu zgody na start na
zaciśniętych hamulcach zwiększyłem obroty do pełnych 100% i
puściłem hamulce. Mirek włączył dopalanie. Gwałtowne
przyspieszenie wgniotło nas w fotele. Całym sobą odczułem moc,
która niestety nie dana mi będzie do odczucia w przyszłości.
Wrażenie i jednocześnie sentyment pojawiły się w tej samej
chwili... Delikatnie podniosłem przednie kółko około 15 cm i po
osiągnięciu prędkości 350 km/h km samolot delikatnie oderwał się
z ziemi. Na nakazanych wysokościach Mirek schował podwozie i potem
klapy, które były w położeniu startowym. Po nabraniu wysokości
200 metrów wykonałem skręt na prawdopodobny kurs, na pierwszy
odcinek trasy przemierzanej wielokrotnie. Po nabraniu wysokości 4500
metrów stwierdziłem, że lecę dokładnie na Kościerzynę.
Widzialność była, jak się mówi w żargonie lotniczym, milion na
milion. Nad Kościerzyną zakręt w lewo i lot na Ornetę. Już po
zmianie kursu zacząłem podziwiać piękno letniej, gwiaździstej
nocy, gdy co jakiś czas spadały gwiazdy ciągnące za sobą
świetliste linie ginące w gęstych warstwach atmosfery. Lecąc,
miałem wrażenie, że widzę migawki tych niepowtarzalnych widoków
z różnego rodzaju lotów, gdy natura nakazała mimo wykonania zadań
podziwiać właśnie ją...
Na drugi punkt wyszedłem idealnie;
przechylając samolot, mogłem podziwiać pod nami rozświetlona
Ornetę. Zakręt w lewo i kurs na Gdynię. Przy dolocie do Trójmiasta
Mirek poprosił o zgodę na wykonanie pilotażu w strefie. Zgodę
dostał, a ja teraz mogłem zrobić z samolotem to, co przez tyle lat
wykonywałem z precyzją, a przede wszystkim niekłamaną
przyjemnością. Wykonałem prawie pełny, dzienny pilotaż,
otrzymując w zamian olbrzymią satysfakcję, że wciąż panuję nad
ta rozjuszoną maszyną, że nic nie zapomniałem i że wciąż mogę
dalej pilotować odrzutowce w każdych warunkach. Lot powoli zbliżał
się do końca i trzeba było przygotować się do procedury
lądowania. Trochę się wahałem, czy wyląduję za pomocą
peryskopu. Powiedziałem więc Mirkowi, by lekko trzymał stery i
ewentualnie w porę poprawił mój błąd, ale tego nie musiał
robić. Posadziłem samolot z lekkim przelotem, ale delikatnie. Po
locie podszedłem do Mirka. Podziękowałem mu za lot i starym
zwyczajem poprosiłem o uwagi i ocenę lotu. Mirek odpowiedział,
patrząc mi szczerze w oczy ze skromnym uśmiechem, że chciałby
latać tak lekko jak nadal ja latam. Nie umiałem odpowiedzieć jakoś
trafnie i sensownie, bo te słowa wówczas były dla mnie najlepszą
oceną tego lotu. Wracając do domku pilotów, musiałem znowu
wskoczyć przez uchylone okno w przebieralni i zdjąć kombinezon
oraz kask i maskę tlenową. Jak gdyby nigdy nic wszedłem do pokoju
pilotów, ale po ich tajemniczych minach domyśliłem się, że
wiedzą, gdzie byłem przez tę godzinę. Miny mówiły same za
siebie, jednak braterstwo i poczucie jedności zrobiły swoje.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że lot ten był wbrew wszelkim przepisom
i konsekwencje ponieśliby ci, którzy o tym wiedzieli, ale przecież
lotnictwo to ciągłe ryzyko, jak się okazuje, nie tylko w
powietrzu.
Po wypiciu kawy i krótkich rozmowach wsiadłem na rower i z powrotem, już bez pośpiechu, wróciłem na działkę. Była już godzina po północy, lecz dla mnie czas stanął i nie warto było patrzeć na tarczę zegarka. Była to wspaniała, magiczna noc pełna wrażeń, wzruszeń i emocji; noc w której jeszcze raz serce pilota biło w rytm silnika, a całe ciało drżało przesiąknięte poczuciem mocy samolotu. Przeżycia te zawdzięczam Ziutkowi i Mirkowi, którym już dziękowałem. Teraz jeszcze raz im wyrażam im swoją wdzięczność, zaś te moje skromne, choć cenne refleksje po tym locie dedykuję im, wyżej wspomnianym oraz kolegom, z którymi latałem w 34 PLM OPK w Gdyni.”
Leopold
Stachowski do dziś pozostaje człowiekiem szanowanym i docenianym,
aktywnym i ściśle związanym ze środowiskiem lotniczym. Będąc
pilotem emerytowanym, angażuje się w działalność związkową
emerytów – lotników z Babich Dołów. Ponadto pozostaje wciąż
otwartym wobec wszelkich miłośników nie tylko lotnictwa, ale jego
historii; jest serdeczny dla pasjonatów, którzy cały swój wolny
czas poświęcają szukaniu kontaktów z ludźmi będącymi chodzącą
skarbnicą wiedzy i historii na temat naszego pułku,a także
polskiego lotnictwa z jego najlepszych lat, jak do dziś wielu
sądzi.
Opowieści
płk. pil. rez. Leopolda Stachowskiego wysłuchał i opatrzył
komentarzem;
Krzysztof Kirschenstein
zdjęcia archiwum autora